Trzy różne miasta, trzy duże miasta. Katowice były płaczliwe, utopiłam się przynajmniej kilka razy we własnych łzach. Warszawa była cicha i nerwowa. Jak taki moment przed burzą choć trwał nieskoczenie długo, ale burza ostatecznie nie przyszła. Rozeszło się po kościach, choć wolałabym żeby jebło. Wrocław był mój, od początku, do końca. W całokształtcie, tak to był dobry tydzień. Taki w moim wydaniu, gdy momentami totalnie sobie odpuszczałam czułam zadziwiająca lekkość. Tymi krótkimi momentami nawet podobałam się sobie samej. Śmieszne. Ale potem... co jakiś czas czas przetaczało się przeze mnie, skumulowane poczucie winy, że dobrze się bawie, sama. Dramaty smażone na głębokim oleju. Okropne uczucie, okropnie wyczerpujące. Było fajnie, zwłaszcza w ostatnim mieście.

Odczuwam dobre zmęczenie, fajnie. (: