Poznałam w piątek pewną dziewczynę. Nazwijmy ją 'Z'. 'Z' skończyła właśnie dwadzieścia jeden lat i wydawała się prawdziwie szczęśliwa. Ja wiem, że z zewnątrz potrafimy się maskować, pochować najgorsze bruzdy nawet przed samym sobą ale.. Ona była zadowolona, powkroś przepełniona optymizmem i radością życia. Potrafiła godzinami opowiadać, o sobie, o swoim życiu, o swoich znajomych. Ma całą masę planów na jutro, na za tydzień, na za pół roku, które potrafiła odpowiedzieć na jednym tchu, a ja wychodzę z założenia, że za pół roku to fajnie było by się po prostu obudzić. Wyjrzeć za okno, stwierdzić, że nic się nie zmieniło, a na twarzy przybyło tylko kilka nowych zmarszczek. Zasnąć dalej i czekać, aż obudzisz się i będzie zwyczajnie cicho i ciemno. Gdy dziś do południa wyjeżdżała do domu, przytuliła mnie i powiedziała, że jestem 'niesamowita'. Nie odważyłam się spytać, co miała na myśli. Było to zbyt miłe, by spróbować to zniszczyć jednym durnym pytaniem, bo z mojej perspektywy niesamowicie to ja jedynie potrafię wszystko spierdolić. Boje się. Nieprzerwanie łzy w oczach od kilku godzin. To nienormalne, to nie przystoi zuch dziewczynie. Pół życia za mną, a gdy patrzę na siebie z boku to widzę faktycznie zagubione dziecko, bez żadnego planu A, B czy Z.. Boje się. Jestem perfekcjonistą, przekleństwo. Jedna spalona, drewniana kładka wytrąca z równowagi, a przy okazji odtrąca wszystko w około i obrywam bumerangiem prosto w durny łeb. Boje się. Boli mnie głowa. Boje się, a herbata stała się dziwnie bardzo słona. A jeszcze muszę wrócić do życia, w którym leżę na zimnej podłodze. Może jutro umyślnie zgubie się w lesie pełnym brudnego, wczorajszego śniegu.