Postanowiłam wyjść z domu. Liczyłam na rower, ale tak wieje, że pewnie po pierwszych metrach na ścieżce rowerowej wylądowałabym w mokrej i zimnej Wiśle. Zapytałam czy chce iść się przejść ze mną. Zapytałam tylko z grzeczności, bo przecież jestem miła, liczyłam, że powie, że nie, chciałam być sama. Szedł za mną całą drogę. Nie koło mnie, nie przede mną ale za mną. Okropne uczucie, czułam się spięta z myślą w głowie czy nie idę za szybko i nie jest to niegrzeczne i czy nie denerwuje go znowu, że mam słuchawkę w uchu. I przypadkiem nie słucham nierozmów. 

Dotarłam na wzgórze, które bardzo lubię. Wytrzymał tu ze mną tylko niespełna dwadzieścia minut. Może nie ze mną, ale z wiatrem. Poszedł spowrotem do domu. Widziałam, że jest zły, pewnie nie tego się spodziewał. Że będę chciała tu posiedzieć dłużej niż trzy minuty. Zawodze go. A mogłabym tu zostać. Wichura która przetacza się nad moją głową napawa jakimś swego rodzaju spokojem. Zupełnie nie ogarnia tego, że ja właśnie się tak czuję. Przez pięć sekund jest błoga cisza i jest nawet całkiem przyjemnie a za chwilę wzmaga się wiatr i chce wyrwać mnie z korzeniami. A z oczu wyciska łzy bez mojego udziału i pozwolenia. Nie potrafię tego kontrolować. Źle mi z tym.

Ale mam wrażenie, że nadal ciężko mi oddychać. Jak by ktoś kradł powietrze.